niedziela, 31 marca 2013

świąteczne obyczaje

Są święta, jest filmowa trylogia Hoffmana. "Ogniem i mieczem" już za nami. Film zamykający pewną epokę polskiego kina historycznego. Zaczynamy "Potop", chyba mój ulubiony. Do jutra powinniśmy się wyrobić z całą trylogią;)

środa, 27 marca 2013

koszmar piecykowy

Dawno o piecyku gazowym nie pisałam, co niestety nie oznacza, że nie było z nim problemów. Były i to cała kawalkada.
Gdy tylko nastały mrozy piec znów zaczął wariować. Kąpiel przy uchylonych drzwiach łazienkowych i oknie w kuchni, która przylega do łazienki stały się normą. Podobnie katar i ból głowy. Czujnik czadu  piszczał przynajmniej raz w tygodniu. Im zimniej było na dworze tym częściej przerywałyśmy prysznic z tego powodu. Od spółdzielni zażądałyśmy przeglądu kominiarskiego. Kominiarze przyszli i uznali, że wszystko jest ok. Sytuacja powtarzała się, więc ponownie interweniowałyśmy u właściciela i w spółdzielni. Kominiarze przyszli ponownie. Tym razem zauważyli, że rura znad pieca nie przytwierdzona jest do dziury w ścianie, gdzie znajduje się przewód wentylacyjny. Umocowali ją taśmą klejącą (sic!). I zalecili kąpiel przy otwartym oknie.

Powróciły mrozy sytuacja powtórzyła się. Tym razem piec zaczął też strzelać fochy i bywało, że się nie zapalał. Musiałyśmy ratować się myjąc włosy w wodzie ugotowanej w czajniku i garnku. Płacąc niemałe pieniądze za wynajem nie ma się zbyt dużej tolerancji na takie sprawy. Spółdzielnia przysłała do nas innych kominiarzy. Tym razem wydawali się bardziej fachowi. Weszli na dach, przeczyścili przewody i sprawdzili tymi swoimi wiatraczkami ciągi. Wyszło na to, że gdy drzwi łazienkowe są zamknięte ciągu w przewodzie, który odprowadza spaliny i czad nie ma wcale. Gdy uchyli się te drzwi niewiele to pomaga. Gdy rozszczelni okno w kuchni także. Dopiero przy uchylonym oknie coś tam rusza. Zalecili korzystanie z piecyka z uchylonym oknem w kuchni i otwartymi drzwiami do łazienki.
Zdałam raport właścicielowi. Wściekł się. Nie dowierzał. Ale obiecał, że zapłacimy mniej za mieszkanie za okres niedogodności.

I tu się zarzyna jakaś absurdalna sytuacja. Właściciel umawia nas na spotkanie z osiedlowym złotym rączką (nie uzgadniając z nami terminu). Złota rączka przychodzi i wciska nam kit, że czujnik czadu to byle co nikomu niepotrzebne, przeprowadza test mający chyba dowieść, że wszystko sobie wymyślamy. Zdejmuje rurę łączącą piecyk z przewodem, odpala ciepłą wodę, zamyka nas w łazience i czeka aż... No właśnie... Aż piec zgaśnie? Zaczadzi nas? Zawyje czujnik? Czujnik jak na złość milczy za to piec się wyłączył. Fachowiec zadowolony orzeka, że nic nam nie grozi. Poprawia jakiś przewód w piecu i nara. Otwórzcie sobie przed kąpielą okno na chwilę w kuchni, przewietrzcie i będzie grać. Piszę maila do właściciela z pytanie o to ile mamy odjąć od opłaty za mieszkanie. W odpowiedzi czytam, że udało się wyjaśnić przyczynę, że dał mój numer jakiemuś gazownikowi, który ma nas odwiedzić jeszcze dziś. I najlepsze: "Co do okien, to chodziloi o przekrecanie klamek na 1/4 aby była wentylacja w mieszkaniu." I ani słowa o obniżce czynszu.

Nic mnie tak nie wkurza, jak to gdy ktoś robi ze mnie wariatkę.
Ale spoko. Przyszedł gazownik. Wyszło na nasze. Jest co naprawiać, jest dużo uchybień. Czujnik czadu niezbędny.

Ręce mi opadają.
Czuję wielką złość na właściciela.
Mam tego miłego mieszkania serdecznie dość.


niedziela, 24 marca 2013

M2 dla MM

Z kupowaniem mieszkania jest jak z ciążą. Gdy tylko ludzie się dowiadują, że kupujesz (a dowiadują się, bo mnogość spraw przedzakupowych jest zbyt wielka, by ją skutecznie ukryć) zaczynają udzielać dobrych rad i zadawać głupie pytania (A właściwie z kim ty to mieszkanie kupujesz?). Każdy doradza, każdy wie lepiej, nawet jeśli sam wcześniej mieszkania nie kupował, to przecież WIE. Nie twierdzę, że rady są złe. Sporo dobrego można z nich wyciągnąć. Sam proces jest na tyle męczący i pochłaniający, że czasami po prostu ma się dość.

Agenci nieruchomości - zapraszają na spotkanie do biura, w dużych korpoagenturach spotkania te odbywają się w pokojach bez okien. Najwidoczniej najpierw chcą człowieka stłamsić by potem łyknął każdą melinę byle miała okna. Zauważyłam, że jak się zbyt długo grymasi (ja grymasiłam niecałe 3 tygodnie) ich zapał maleje. Przesyłają oferty droższe, ponad budżet, obiecując owocną licytację. Zwykle nie tak owocną jakbyśmy chcieli... Agenci to stres i nerwy. Czekanie na maila, podpisywanie umów z dziwnymi klauzulami, nerwy gdy kolejny mail okazuje się bezużyteczny. A gdy w końcu uda im się znaleźć jakąś ofertę godną uwagi trzeba płacić im kosmiczne prowizje.

Najwięcej najtrafniejszych ofert przesłała mi koleżanka. Do tej pory nie wiem jak ona to robiła. Ja denerwując się po nocach siedziałam na stronach z ofertami mieszkań i nie znajdywałam tego co ona w odpowiedzi na moje codzienne jęczenie, że nic nie ma. Przede mną oferty się chowały a do niej lgnęły i to te najfajniejsze. Koleżanka nie pobiera prowizji.

Wybierając mieszkanie musiałam pamiętać o tym, że jestem chora. Niestety należy zakładać najgorsze, by potem mieć jak najłatwiej. W budynku musi być więc winda i podjazd dla niepełnosprawnych. To jest niestety spore utrudnienie a dla agenta rzecz czasem nie do przeskoczenia.

Póki co selekcja wydaje mi się najtrudniejszym zadaniem. Marzec to miesiąc nieprzespanych nocy.


*dla waszej informacji oraz spokoju: pieniądze ze zbiórki 1% w trakcie kupna i kosmetycznych poprawek na nowym nie będą ruszane. Zasady są proste.

sobota, 23 marca 2013

o podłogę k*rwa bęc

Są w życiu sytuacje, których przeżyć nie chcemy. Małe, upokarzające pstryczki organizmu w nasze poczucie pewności i zajebistości. Tak jak wczoraj na spotkaniu z doradcą finansowym, w trakcie omawiania ważnych kwestii kredytowych mój żołądek powiedział DOŚĆ. Najpierw starałam się nie zwinąć w kłębek z bólu na fotelu. Gdy już wytrzymać nie mogłam grzecznie przeprosiłam mojego konsultanta i udałam się do łazienki. Po 20 minutach całkiem blada, zimna jak lód chwiejnym krokiem wróciłam do niego. Jego mina była bezcenna.


15 minut później w tramwaju przysłuchiwałam się rozmowie dwóch dresów w średnim wieku:
- Zima, k*wa wróciła. Nie chce odejść p*zda.
Nawet mnie to rozśmieszyło, ale nie na długo, bo po chwili osunęłam się jak Kasia Kowalska w Nocnym Grafitti na podłogę.
Reakcja pasażerów była natychmiastowa. Ktoś powiedział, że niedaleko jest wolne siedzonko. Niestety nie dałam rady wstać i doczołgać się do niego. Rezolutny dres pomógł mi tam dojść. Jakaś pani zapytała czy nie zadzwonić na pogotowie. Zadzwoniłam po pomoc do najbliższych. 10 minut później ekipa z Nowolipek zbierała moje ciało z przystanku. Wieczór rekonwalescencji i chyba jestem już zdrowa.

czwartek, 21 marca 2013

Trailer Park Boys

Jeśli ktoś myślał, że Modern family w swojej formule jest czymś nowym - myli się. Pierwsi byli Chłopacy z baraków, kanadyjska produkcja z początków wieku. Legenda głosi, że pomysł na bohaterów serialu pojawił się w głowie zakręconego twórcy w 1995 roku. W 1998 roku Mike Clattenburg nakręcił krótkometrażowy film "On last Shot" stylizowany na dokument o dwójce kryminalistów - Rickym i Julianie.  W kolejnym filmie z 1999 roku Julian po otrzymaniu informacji o tym, że może wkrótce umrzeć, mówi do kamery, że pragnie aby jego życie było udokumentowane ku przestrodze. Na jednym z festiwali filmowych producent telewizyjny wyraża zainteresowanie projektem w formie serialu. Rok później wyszedł pierwszy sezon tego show ze wzbogaconą o moją ulubioną postać (Bubbels) ekipą.


Fabuła jak i cały serial jest wprost debilna. Ricky i Julian wychodzą z więzienia, wracają do parku przyczep kempingowych, na którym mieszkają i starają się zarobić dużo pieniędzy. Więzienna resocjalizacja nie pomaga, zawsze wybierają nielegalne metody. Całość kręcona jest w stylu paradokumentalnymprezentowane w ten sposób fikcyjne wydarzenia tworzą istną parodię. Dodatkowo (czego nie mamy w żadnym serialu tego typu) gdy chłopakom brakuje dodatkowej pary rąk przy jakimś nielegalnym przedsięwzięciu, ekipa "dokumentalistów" jest angażowana w wydarzenia. Przełamanie tej ramy powoduje, że mamy wrażenie prawdziwości wydarzeń. 


To co jeszcze boleśnie uderza w oczy to prawdziwa głupota bohaterów, ich bezczelność, brak zahamowań a nade wszystko idiotyczne dialogi (zwłaszcza pyskówki Rickiego). Przez pierwsze 3 odcinki siedziałam z facepalm i nie wierzyłam w głupotę chłopaków. Każda z postaci jest tu dopracowana do ostatniej kreski. Julian to lokalny przystojniak, który nigdy nie rozstaje się z szklanką drinka (NIGDY!), Ricky ma niesamowity dar wykręcania się policji, Bubbels to poczciwy opiekun kotków. Jest też strażnik parkingu - wiecznie pijany Jim Lahey i jego asystent, grubaśny hamburgerowy Randy. Całość tworzy mieszankę wybuchową.

Przez 20 minut odcinka ogląda się życie nieudaczników z baraków. Szybko i ławo zrozumieć dlaczego nie osiągnęli w życiu nic więcej. Nie mniej to nie jest życie Kiepskich, Polaków narzekających na zastaną rzeczywistość. To jest historia o ludziach, którzy się starają. Mają może ograniczone pole widzenia ale niewiele też potrzeba im do szczęścia.




niedziela, 10 marca 2013

Mleczarnia Jerozolimska

Niedziela w mieszkaniu poststudenckim. Samemu trzeba posprzątać, uprać, wyprasować. Trzeba  też zorganizować jedzenie i rozrywki. Dziś zatęskniłam za domowym, polskim obiadem. Gdzie taki znaleźć? Tylko w barze mlecznym!


Wizyta w barze mlecznym na Żelaznej na duży plus. Tanio, duży wybór (gdybym tylko mogła jeść gluten...), smacznie. Aktualnie mają promocję - wszystkie dania 50%. Nie wiem jak to długo potrwa ale już czuję, że to będzie lokal, który będę odwiedzać w drodze z pracy.

Otwarte pon - pt: 9-20, sob. - niedz. 12-18, ul. Sienna 83, wejście od Żelaznej, lokal przystosowany dla osób niepełnosprawnych. 

czwartek, 7 marca 2013

zdarza się nawet najlepszym

Ponieważ miałam dziś wolne postanowiłam pojechać do szpitala po odbiór leków na następny miesiąc. Zamiast wstać przed 6, co zwykle robię gdy odbieram lek przed pójściem do pracy, mogłam poleżeć do 8. Zjeść śniadanie oglądając telewizję (to nowość w naszej kuchni). Nie śpieszyć się nigdzie. Błogi poranek rozkojarzył mnie zupełnie. Szpital znajduje się na drugim końcu miasta i nie mam od siebie bezpośredniego połączenia. Czekała mnie tylko jedna przesiadka.

Do tej pory nie wiem jak to się stało, że pomyliłam autobusy. Zamiast do 422 wsiadłam do 411. Nawet nie zorientowałam się kiedy i gdzie autobus przekroczył Wisłę. Gdy kątem oka przez okno dojrzałam przęsła mostu Siekierkowskiego po prawej, a nie lewej stronie zaczęło docierać do mnie, że popełniłam błąd. Ups! Wysiadłam na następnym przystanku - Gocław. Zegarek pokazywał 14:20. Aptekę zamykają o 15, ale najpierw przecież muszę jeszcze dostać pieczątkę w innym miejscu szpitala. Czasu było mało. W takich wypadkach jedynym ratunkiem jest kontakt z profesjonalnym pilotem miejskim - Ulą. Dzięki jej nawigacji (3 przesiadki, walka z czasem i przejściami dla pieszych) dotarłam do szpitala 20 minut przed zamknięcie.

Na dowód że, się udało kilka zdjęć ze szpitala.





środa, 6 marca 2013

cudowna metoda prof. Zamboniego

Od czasu do czasu w mediach wypływa temat SM i jego leczenia. Tym razem Wyborcza postanowiła przyjrzeć się problemowi "leczenia" stwardnienia rozsianego metodą profesora Zamboniego. Wg teorii i badań Zamboniego przewlekła mózgowo-rdzeniowa niewydolność żylna (CCSVI) jest odpowiedzialne za SM. Teoria zakłada, że zwolniony przepływ krwi (wynikający ze zwężenia żył) może powodować jej refluks do mózgu oraz kręgosłupa, prowadząc do braku tlenu w mózgu i osadzanie żelaza w tkankach. Bla bla bla. Skoro to takie jasne, dlaczego budzi kontrowersje?

Początkowo wszytko wydawało się piękne. Żona dr. Zamboniego, wziętego chirurga, specjalisty od żył, cierpiała na SM. Ukochany małżonek pośpieszył na ratunek. Wynalazł metodę polegającą na angioplastyce balonowej żył szyjnych wewnętrznych z ewentualną implantacją stentu, sprawdził na żonie i grupie pacjentów, którzy po zabiegu poszerzania żył odczuli znaczną poprawę stanu zdrowia. Ponieważ SM jest nieuleczalne, a Zamboni twierdził, że znalazł lekarstwo, w dodatku proste i niedrogie (biorąc pod uwagę ceny leków zabieg za 7-13 tys. zł. wydaje się niedrogi.) świat oszalał na punkcie jego metody. W sieci zaczęły pojawiać się filmy, na których chorzy po zabiegu odrzucają kule, wstają z wózków, biegają po plaży. Szaleństwo szybko dotarło do Polski, a nasz kraj stał się w pewnym momencie mekką chorych na SM, widzących nadzieję w metodzie Zamboniego. Dlaczego? Kiedy pierwsza euforia opadła naukowcy zaczęli zadawać coraz więcej pytań, domagać się badań klinicznych, poddawać pod wątpliwość cudowność wyników. Zdaje się nawet, że po jednym czy dwóch zabiegach ktoś zmarł z powodu powikłań. Wiele krajów początkowo przychylnych metodzie wycofało się z refundowania zabiegów. Chyba jedynym krajem na świecie, który w pełni refunduje leczenie CCSVI jest Kuwejt (ale czego oni tam nie refundują?). Prywatnie zabieg przeprowadza się w kilkudziesięciu państwach. Polska była 3 krajem na świecie, w którym otworzono klinikę wykonującą zabiegi udrożnienia i implantacji stentu do żyły szyjnej.  I choć metoda ta jest coraz częściej i głośniej krytykowana przez środowisko lekarzy biznes kwitnie a takich klinik jest już w kraju kilka.

Moja diagnoza zbiegła się w czasie z boomem na tę metodę w Polsce. Sama rozważałam poddanie się tej próbie. Na szczęście wcześniej trafiłam do znachora, który uznał, że to gluten a nie CCSVI powoduje moje SM. Mam wrażenie, że dokonałam słusznego wyboru. Chory, który stoi przed wyborem - leki za 5 tysięcy miesięcznie do końca życia (ergo przerwane leczenie po 3-5 latach refundacji/udział w badaniach klinicznych) lub niepewny zabieg za powiedzmy te 14 tys. jednorazowo, niestety nie myśli w kategorii "moje dobro" lecz "mój portfel". Przeraża mnie jednak fakt, że tak żeruje się na ludziach chorych.

poniedziałek, 4 marca 2013

być jak Kazimierz Deyna

Pójść do kina.
Dzielić salę z 3 innymi osobami.
Stracić ulubioną czapkę.
Dlaczego polskie kino tak wiele nas kosztuje??

piątek, 1 marca 2013

przytul panią w pulowerku



Od kiedy skończyłam studia i zaczęłam pracę w BN nie bywam zbyt często w bibliotekach publicznych. Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu miałam problemy z zapisaniem się i wypożyczaniem książek z bibliotek w Warszawie ze względu na adres zameldowania w innym mieście. Pozytywnym przykładem było dla mnie podejście bibliotekarzy z małego miasteczka, w którym mieszkałam pod Edynburgiem. Nie  stwarzali żadnych problemów z zapisaniem się, służyli pomocą  i mieli całą półkę z literaturą po polsku, którą swobodnie można było wypożyczać. Tamtejsza biblioteka była prawdziwym centrum kultury. Oprócz książek, płyt i prasy znajdowały się w niej dostępne dla wszystkich komputery z internetem i centrum informacji turystycznej i kulturalnej. Wtedy coś nie do pomyślenia w Polsce. Ostatnia wizyta w jednej z bibliotek publicznych  w Warszawie dała mi nadzieję, na to, że sporo się zmieniło. I gdyby tylko w naszej kulturze przytulanie obcych osób było czymś na porządku dziennym, poszłabym do tej biblioteki i uściskała obsługującą czytelników panią. Za uśmiech, za chęć pomocy, za lansowanie czytania, jako czegoś bez czego nie można żyć. I oczywiście za to, że pomaga za (nie oszukujmy się) niewielkie pieniądze. Czekam aż rola społeczna bibliotekarzy zostanie doceniona i osiągną wyższy status społeczny.




Ponieważ pracuję w Bibliotece Narodowej, złośliwi zwykli nazywać mnie z tego powodu "bibliotekarą", a na urodziny dostałam już chyba wszystkie części filmów z cyklu "Bibliotekarz" czuję, że mam prawo oczekiwać dziś przytulania. Dobrze jest zacząć weekend od porządnego przytulania.