czwartek, 23 stycznia 2014

o pakowaniu leków

Stało się już tradycją, że w okolicach swoich urodzin wyjeżdżam z kraju szukać słońca. Nie oszukujmy się, styczeń to najpaskudniejszy miesiąc w roku. Ciemno, zimno, po 3 miesiącach  jeszcze sroższego ciemna i zimna ma się tej pogody i całej reszty serdecznie dość. Nie jestem Stachurskym i nie żywię się słońcem, ale jednak fajnie by było przynajmniej raz w tygodniu poczuć jego ciepło na policzku. Bo kto bogatemu zabroni? Bilety w obie strony kosztowały mnie 200 zł a nocleg mam za darmo. Kierunek Granada!

Zanim jednak zaczęłam tę ekspedycję musiałam się do niej przygotować. Zastanawiając się nad logistyką przedsięwzięcia uzmysłowiłam sobie w niedzielę, że nie mam wkładów do lodówki, które są potrzebne do przewiezienia leków. Zamówiłam od razu, ale dotarły dopiero dziś popołudniu. Odbierając je z furgonetki InPostu odmroziłam sobie palce u stóp! (35 minut na 11 stopniowym mrozie!) O ciepła ziemio Andaluzji, noś moje nogi!

Wracając do meritum. Moje zastrzyki, aby nie straciły swoich magicznych właściwości muszą być przewożone w temperaturze nie wyższej niż 8 stopni. Mój patent - termos na butelki dla dzieci (najlepiej różowy) + zamrożony wkład z przenośnej lodówki + leki. Na kilkanaście lotów jakie odbyłam z tym zestawem raz tylko w Gdańsku kontroler miał problem ze zrozumieniem idei aż w końcu kazał mi wyrzucić wkład. Po przejściu przez zasieki służby granicznej wystarczy już tylko szeroki uśmiech skierowany do stewardessy i zdanie: "could you hide my drugs in the fridge?". Za każdym razem, gdy to mówię śmieję się w duchu:) 

En el camino!


środa, 22 stycznia 2014

placuszki z kaszy jaglanej

Dla czarujących panów szybki przepis na udaną kolację z kobietą, która nie je glutenu i dba o linię. Wczoraj wieczorem zaznałam tej wspaniałej uprzejmości (szacun dla kolegi, który mógł na stół położyć wszystko, nie dbać o gluten i wrzucić na wrzątek makaron) i specjalnie dla mnie powstały placuszki jaglane z sosem szpinakowym i fetą. Od razu poczułam się trochę wyjątkowo :) Podpatrzyłam go w kuchni i wrzucam przepis, bo warto. Miały być naleśniory ale z bezglutenowymi jest taki problem, że są bardzo kruche i trzeba naprawdę dużej wprawy w robieniu ciasta, żeby wyszło. Placuszki są znacznie łatwiejsze, więc polecam je kuchennym amatorom.



A potrzeba było tak niewiele:

ok 10 sporych łyżek kaszy jaglanej
1 szklanka mleka sojowego
7-8 łyżek skrobi kukurydzianej
jajo 
3-4 łyżki oleju

pół opakowania szpinaku mrożonego
1,5 ząbka czosnku
łyżka masła
sól, pieprz
pół opakowania fety
jogurt naturalny (śmietana 18% w wersji de lux)



Wykonanie:
Kaszę gotujemy (ja w proporcjach 1 szklanka kaszy na 3 szklanki wody) i wystudzamy. 
Kaszę, mleko, skrobię, olej i jajka miksujemy razem na gładką, płynną masę. 
Smażymy na niewielkiej ilości oleju (ew. bez jeśli macie super patelnię) takie małe placuszki.

Szpinak rozmrażamy w garnuszku z dodatkiem masła. Kiedy się już cały rozciapie dodajemy fetę i przyprawy. A na sam koniec dodajemy ciapkę jogurtu lub śmietany. 

Podajemy placuszki z ciapką sosu na środku każdego. 

Proste, łatwe i przyjemne. Można? Można! To smacznego :D


wtorek, 21 stycznia 2014

wspomagacze nasroju

Od tygodnia chodziłam i psioczyłam znajomym, że nie mam pomysłu na 1% w tym roku i że to nie ma sensu, bo niezależnie od tego, co zrobię i tak uzbieram mniej więcej tyle samo, bo nie jestem dzieckiem fundacji Polsat czy innego TVN. Jak zwykle chciałam więcej, lepiej, bardziej.

Tymczasem kilkoro znajomych pomyślało za mnie i już zaczęli działać na swoich facebookach nagłaśniając moją sprawę. 




Dla niektórych może się wydać to, co teraz napiszę czczym gadaniem, fałszywą skromnością i grą pozorów. Prawda jest jednak taka, że każdy przejaw takiej dobroci i zainteresowania moją sprawą, każde miłe słowo na mój temat, każdy lajk i obietnica 1% trafia prosto do serca i wzrusza. Odbudowuje nadzieje i zapasy sił. I po takiej dawce pozytywnych słów i drobnych aktów znów mam chęci. Wiem, mój nastrój w zbyt dużym stopniu zależy od innych. Powinnam być jak czołg. Taranować smutki i niepowodzenia, nie obracać się w przeszłość, nie przejmować ludźmi, którzy nie są mi życzliwi. Nie przeżywać, tego, że ktoś w nienawistny sposób orzekł "Głupia ta Martyna, dobrze, że ma to SM", kłamał, łamał obietnice, robił sobie kosztem mnie i tej choroby żarty. Dobrym ludziom to do głowy by nie przyszło.

piątek, 17 stycznia 2014

yeast and lemon studio

Zamarzyły mi się długie włosy... Ale jak oszukać naturę pozostając naturalną dziewczyną? Google na to pytanie znajduje odpowiedź w mniej niż sekundę. Zgłębienie tematu wymaga już nieco więcej czasu i zaangażowania. Przede wszystkim i co najważniejsze - należy zostać WŁOSOMANIACZKĄ! (Ponieważ słowo to bardzo mi się spodobało, być może będę go nieco nadużywać, czasem z przymrużeniem oka)

Włosomaniaczka to taka osoba, która ma bzika na punkcie włosów i ich naturalnej pielęgnacji. Zwykle (w przeciwieństwie do tych, co idą na masę) idzie na długość i tak się zaczyna jej przygoda z kosmetyką naturalną i metodami wziętymi żywcem z pamiętnika babci Zosi. Sama nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wiele jest blogów poświęconych tylko i wyłącznie zdrowiu włosów. Temat wydawał mi się banalny i płytki. Ot, włosy trzeba myć, odżywiać i suszyć. Nie jest to jednak takie proste. Wie o tym każda włosomaniaczka, która na vlogu, blogu czy innym fanpejdżu dzieli się swoją wiedzą z rzeszą fanek. Po obejrzeniu kilku odcinków losowo wybranych vlogów zrozumiałam jedno - bycie włosomaniaczką wymaga wielu poświęceń i radykalnej zmiany swoich przyzwyczajeń.

Cel: długie włosy
Z mojego riserdżu wynikało, że sposobów na przyśpieszenie porostu włosów jest wiele. Są wcierki, suplementy, oleje, szampony. Zanim wgryzłam się w temat zdążyłam kupić szampon i odżywkę z serii Hair Growth Lee Stafford (niestety nie do końca taki naturalny). Potem pomyślałam, że to nie wystarczy, że kłóci się z ideą włosomaniaczek i że trzeba wspomóc proces jakimś naturalnym suplementem. 


Po pierwsze: podstawa to odżywienie
Najlepsze opinie zebrały DROŻDŻE. Do tego jeszcze doszła wcierka Jantar oraz olejek łopianowy. Z lenistwa o tych dwóch ostatnich najczęściej zapominałam, także filarem moich zdrowych i długich włosów będą grzyby z rodziny drożdżakowatych. Wypiłam ich już chyba kilka kilogramów. Codziennie rano po śniadaniu zalewam w szklance ok 1/3 lub 1/2 kostki drożdży spożywczych wrzątkiem. Zakrywam spodeczkiem do zaparzenia  i po 15 minutach gotowy mam cudowny napój bogów. Nie jest to może  ambrozja, ale smak jest na tyle nieintensywny, że da się to przełknąć bez bólu. 



Po drugie: suszyć, jak to łatwo powiedzieć.




Prawdziwa włosomaniaczka nie stosuje suszarki, prostownicy i czynnej lokówki. To narzędzia szatana, który pragnie spalić końcówki naszych włosów! Włosomaniaczka, jeśli musi, suszy włosy chłodnym powietrzem a najchętniej je myje wieczorem, by wstać rano z suchą głową. O ile opcja z myciem na noc głowy odpowiada mi bardzo to i tak miałam problem z zakazem używania prostownicy. Moje włosy zwykły się puszyć i lokować i to w sposób, który modny był zanim jeszcze powstało pojęcie mody, czyli jakoś w epoce kamienia łupanego. Żeby tworzyły kształtne sprężynki albo hollywoodzkie loki. Eh, marzenie. Ale nie, one mają własne, dzikie życie i, jeśli nie okiełznam ich prostownicą czy suszarką wraz ze szczotką wyglądam, jak Chopin, co pragnie miłości. Ale i na to znalazłam rozwiązanie na jednym z blogów włosomaniaczek. Naturalną metodą prostowania włosów jest płukanka z cytryny lub octu jabłkowego. Trochę nie wierzyłam w powodzenie tej akcji, ale w myśl zasady "póki nie spróbujesz nie krytykuj", przekonałam się na własnych włosach, że to działa. Bardziej cytryna i to w mocnym stężeniu (pół cytryny na szklankę wody) niż ocet (ocet ma to do siebie, że pachnie, pachnie nieładnie). Trzeba jednak pamiętać, że obie płukanki mocno rozjaśniają włosy. Ja niechcący zrobiłam sobie małą kolorystyczną rewolucje na głowie.

Efekt
Minął pierwszy miesiąc mojego eksperymentu. Normalnie włosy rosną mi on 1,1 cm w przeciągu 30 dni. Tym razem przyśpieszyły do 2,3 cm. Wyglądają też na odżywione i zdrowe. Rzekłabym, że lśnią naturalnym blaskiem, ale za skromna jestem ;D I teraz, kiedy pytają mnie do jakiego fryzjera chodzę odpowiadam,yeast and lemon studio. I gorąco je polecam!





środa, 15 stycznia 2014

czekoladowe babeczki z...

Goście sylwestrowej nocy przynieśli ze sobą cudowne przepisy i inspiracje kulinarne. Wśród nich styczniowy hit piekarnika - czekoladowe babeczki z czerwonej fasoli. Brzmi dziwnie, ale smakuje bajecznie i jest wolne od glutenu! Jak zwykle przepis jest banalnie prosty a przygotowanie ich zajmuje mniej niż 15 minut, czyli to co tygryski lubią najbardziej. 

Potrzebujemy:

- puszka czerwonej fasoli
- 4 łyżki orzechów włoskich
- kilka suszonych śliwek
- pół kostki czarnej czekolady
- 4 łyżki kakao
- 2 jajka 
- 4 łyżki cukru trzcinowego
- 2 łyżeczki sody
- mały jogurt naturalny
- cynamon
- kardamon



Przygotowanie:

- puszkę fasoli odcedzamy i dajemy jej lekko wyschnąć
- orzechy, czekoladę i śliwki siekamy, dodajemy do nich fasolę i przyprawy z cukrem i sodą i wszystko blendujemy na miazgę. 
- jajka z jogurtem mieszamy i dodajemy do fasolowej ciapy. 
- mieszamy wszystko dokładnie i przelewamy do foremek na babeczki (do 3/4 wysokości, ale nie oszukujmy się, one i tak nie urosną jak te ze Starbucksa).


Babeczki pieczemy przez 30 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Po wyjęciu czekamy na ostygnięcie i ostateczne zastygnięcie ciasta. Możemy je dodatkowo udekorować kremem z serka mascarpone i orzechami (jak na zdjęciu). Przy jedzeniu brudzimy sobie noski :D



czwartek, 9 stycznia 2014

zmiany zmiany zmiany

Stary rok przeminął z wiatrem i podmienił konta w PTSR. To informacja głownie dla osób, które od czasu do czasu sypią groszem do mojego garnuszka. Aktualny numer to:

81 1440 1390 0000 0000 1569 1646

Nowy rok to też czas na nową kampanię 1%. Tutaj numer KRS nie uległ zmianie, ale muszę wymyślić jakąś nową strategię komunikacyjną. Po zeszłorocznej "Zamiast lajków zbieram procenty" spodziewałam się dużo. Miałam wsparcie "real social media killer" i wszystko wyglądało bardzo optymistycznie. Aż przyszły wyniki... Cała kampania i zaangażowanie wielu cudownych osób nie przyniosły jednak lepszych rezultatów niż poprzednie lata.

Zaczynam się zastanawiać, czy najlepszą zachętą do przekazywania 1% nie byłoby, gdyby mi się faktycznie mocno zdrowie pogorszyło... Jakieś kule, jakiś wózek? Wiem, smutne mam przemyślenia. Nic jednak nie poradzę na to, że Polacy mają już taką dziwną przypadłość, że mobilizują się dopiero wtedy, gdy widzą prawdziwą krzywdę czy zło. Bardziej porusza widocznie upośledzone dziecko, niż osoba zaradna i z pozoru zdrowa, której przyszłość uzależniona jest jednak od cholernie drogich leków.

Może ktoś z Was ma pomysł na pozytywną kampanię?