czwartek, 16 kwietnia 2015

weekend w Amsterdamie

Muzeum Tulipanów
fot. Beetroot 

Przesądni mogliby się przestraszyć. Od pięciu lat lot 10 kwietnia rano przyprawia rodaków o ciarki. My dzielnie podjęliśmy się zadania i o 6 rano wsiedliśmy na pokład samolotu, który miał nas zabrać do Amsterdamu. W Polsce to było wyjątkowo ciepła noc. Tak, noc, bo na lotnisku trzeba być przecież około dwóch godzin przed odlotem. Po trzech godzinach snu wsiadłam do samolotu - zapowiadał się piękny, choć męczący dzień zwiedzania (hahaha, to mała ilość snu tłumaczy moją opuchniętą twarz na zdjęciach). Lot z Warszawy do stolicy Holandii trwa zaledwie dwie godziny. O 8 powinniśmy więc być na miejscu. Niestety, okazało się, że w Amsterdamie jest zbyt duża mgła, co uniemożliwia lądowanie. Polecieliśmy do oddalonego o 200 km Maastricht. Tam fajnie zachował się pilot, który wyszedł do pasażerów i każdemu, kto potrzebował wyjaśnień osobiście tłumaczył zaistniałą sytuację. Brawo, Panie Pilocie! Po zatankowaniu i odczekaniu 2 godzin na polepszenie sytuacji pogodowej, ruszyliśmy do celu.

fot. Beetroot 
Amsterdam to dziwne miasto. Mam do niego ambiwalentny stosunek. Z jednej strony stare miasto wyrastające znad kanałów tworzących na mapie coś na kształt muszelki. Brudna woda kanałów odbija czarne i szare kamienice z dużymi oknami. Stare domki pochylają się nad wodą ciężko opierając na murach swoich sąsiadów. Wyglądają jakby miały wypaść z rzędu i utopić się w kanale. Depresja i to nie tylko na mapie. To mnie przeraża. Do tego horrendalne ceny, zwłaszcza akomodacji (na szczęście mieszkaliśmy u znajomego), tłumy pijanych (sic! po co pić, skoro jest trawa?) turystów i pogoda, która często pozostawia wiele do życzenia. Z drugiej strony wspaniałe muzea, kultura palenia marihuany, nowe miasteczko typu Mordor na Domaniewskiej (trochę przypominające nowoczesną dzielnicę Kopenhagi, opisaną na blogu), uprzejmi i skorzy do pomocy autochtoni. 

Krótki, bo 2 dniowy, wypad zapełniły nam szwędaczki po centrum i odwiedziny w Rijksmuseum. Choć w Muzeum Narodowym spędziliśmy kilka godzin i tak nie udało nam się obejrzeć całej prezentowanej tam kolekcji. Był oczywiście Rembrandt, Vermeer i Mondrian. Gdzieś nam przepadła za to Bitwa pod Waterloo. Co gorsza, na pobliskie Muzeum Van Gogha nie starczyło nam czasu ;( Jak w każdym turystycznym mieście należy się przygotować na oczekiwanie w długich kolejkach, które trudno ominąć chcąc zobaczyć największe atrakcje. 





W Rijksmuseum urzekła mnie fenomenalna biblioteka historii sztuki. W BN mamy takiej namiastkę w postaci Sali Wilanowskiej. Amsterdamska nie tylko jest czynna (naukowcy pracują na dole na udostępnionych tabletach - komputery nie pasowałyby do wystroju), ale także pięknie wyeksponowana dla zwiedzających.

 fot. Beetroot 

Z punktu widzenia niepełnosprawnych ruchowo Amsterdam jest trudny. Wysokie krawężniki, bruk, wąskie chodniki i schody prowadzące na platformy przystanków naziemnego metra, to przeszkody, których nie lubimy. Stare budynki mieszkalne też rzadko są dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawych. Wąskie i strome klatki schodowe to koszmar nawet dla ludzi zdrowych. 

Trzy dni łażenia po brukowanych uliczkach nauczyło mnie jednego - na wyjazdy turystyczne trampki, nawet G-STAR, się nie nadają. Przed kolejną wyprawą koniecznie muszę nabyć adidasy.

To, że wrócę do Amsterdamu jest pewne. Choć była to moja druga wizyta w tym mieście (fotorelacja z pierwszej tu) nadal nie udało mi się zobaczyć wszystkiego, co chciałabym. Imponująco zapowiada się gmach Biblioteki Centralnej, na liście wisi wiąż Muzeum van Gogha i północne połacie miasta.