wtorek, 2 września 2014

szpula

To było rok temu, późne lato... związek wypalił duszę, jak trawy na polach. Odurzona dymem kłamstw, jakimi próbowano nawozić kwiat tej miłości, szukałam sposobu na zapomnienie. I jak w piosence - wiatr odnowy wiał, jeszcze nie darowano reszty kar, jeszcze nie można było się śmiać, ale ewidentnie wiało na nowe.  Wraz ze zmianami w życiu prywatnym, nastały zmiany na kilometrowych korytarzach w pracy.  Remont dosięgnął kabli i drutów.

Czasami mam wrażenie, że najlepsze pomysły przychodzą człowiekowi do głowy, gdy trzyma ją nisko. Gdy kładzie na poduszce, gdy ugina ją pod ciężarem życia. Chyba tak też było wtedy, bo patrząc ze smutkiem w podłogę zobaczyłam pierwszą szpulę. I momentalnie oczyma wyobraźni zobaczyłam jej życie po życiu.  

Pierwsze stoliki ze szpul zrobiłam na własny użytek. Nowe mieszkanie potrzebowało fajnych elementów dekoracyjno-użytkowych. To, że robiłam je sama, dawało mi cudowne poczucie spełnienia. Nie powiem, że było lekko. Szlifowanie drewna często prowadziło do tego, że górne kończyn drętwiały mi zupełnie (czy to od wibracji czy to ze względu na moją chorobę). Przede wszystkim było to jednak zajęcie terapeutyczne, pozwalające odciąć się od własnych problemów (czasami żenujących #firstworldproblems, czasem tych bardziej bolesnych). Potem wkręcił się Artur i zaczęliśmy szpule smarować klejem razem, jednym okiem oglądając jedyne odpowiednie do tego typu pracy kino - filmy klasy C.  Z tego wszystkiego powstało kilka fajnych stoliczków. 


Szpulki przez rok stały w piwnicy i czekały na "odpowiednie światło do sesji zdjęciowej". W międzyczasie Artur stworzył im piękne logo. Potem powstała sesja. A niedawno nawiązała się współpraca ze sklepem Reset, do którego stoliczki grzecznie poszły w komis. I jaram się tym bardzo.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz