czwartek, 31 stycznia 2013

Droga do zatracenia

Choć wiele wątków "Drogówki" to opowiedziane na nowo dowcipy o policjantach i anegdoty, to nie jest to komedia. Nie jest to też najlepszy wybór na spędzenie po ciężkim dniu w pracy imieninowego wieczoru. Jest to za to jeden z lepszych i mocniejszych filmów polskich ostatniego dziesięciolecia, jakie widziałam. Smarzowski po raz kolejny uderza widza wystawiając bolesną diagnozę polskiego społeczeństwa. Nie pozostawia złudzeń. Siedzące w człowieku zło zwycięża.



Ten film pod każdym względem jest dobry. Obsada - same znane nazwiska. Od głównego bohatera po role epizodyczne. Muzyka - trzyma w napięciu. Zdjęcia - kręcone z ręki, poprzeplatane materiałem nakręconym telefonem komórkowym są do bólu realne. Historia - zaskakuje do końca.

Gdyby nie krążący w moim krwiobiegu tramal, który musiała wczoraj wieczorem łyknąć (piękno kosztuje, pozdrawiam ludzi z wyciągami ortodontycznymi na całym świecie), napisałabym więcej. Tymczasem polecam.

wtorek, 29 stycznia 2013

Gangster Squad - po prostu zły film

Właśnie wróciłam z przedpremierowego pokazu Gangster Squad i cierpię. Czas poświęcony na dojazd i obejrzenie tego kinowego "must see" sezonu uważam za stracony.



Zacznijmy od tego, że jest to film źle napisany i źle opowiedziany. Ani reżyser, ani scenarzysta nie mogli się chyba zdecydować czy iść w kierunku dramatu, farsy czy zwykłej strzelanki. Pozostać w klimacie kina noir czy uderzyć w stronę narracji komiksowej? Może gdyby zdecydowali się zrobić z tego pastisz udałoby się uratować ten film. Tymczasem stanęli okrakiem między gatunkami zalewając widza brutalnymi scenami walk i tortur, szybkimi strzelaninami, kiepskimi gagami i jeszcze gorszą muzyką. Nie było w tym filmie spójności. Była za to olbrzymia dawka przewidywalności. Bohaterowie (choć film powstał na motywach prawdziwej historii) byli mało wiarygodni. Scena z Goslingiem podejmującym decyzję o wejściu na wojenną ścieżkę - tragiczna. Końcowa strzelanina w hotelu - mieszanka Matrixa z Mrocznym Rycerzem pasuje do całości jak skarpety do sandałów. Gdyby to jeszcze było jakoś zagrane... Sean Penn miał straszyć, tymczasem śmieszy. Gosling (muszę to powiedzieć, pomimo uwielbienia, jakim go darzę) z tym swoim maślanym spojrzeniem zdaje się orbitować na innej orbicie. Josh Brolin świetnie gra, szkoda że to nie komiks. Giovanni Ribisi próbuje się w roli dramatycznej, a Emma Stone zastyga w kamień. Zdaje się, że nikt na tym nie panuje...

Być może winę za kiepską jakość filmu ponosi cenzura, bowiem film trafił pod nożyce po ubiegłorocznej masakrze na premierze Mroczny Rycerz powstaje. Niemniej po obsadzie oczekiwać można było więcej...

poniedziałek, 28 stycznia 2013

working class hero

Przedstawiam Wam opowieść o pewnej szafiareczce pracującej w te mroźne dni na budowie...






zestaw: fufajka, uszanka, tielniaszka, briuki i walonki, wszystko z GieeSu:)


niedziela, 27 stycznia 2013

Keep calm and don't run away

W zamierzchłej przeszłości, kiedy Polska jeszcze pamiętała czasy pustych półek, mój tata pojechał do Anglii, gdzie oczywiście zwiedził Londyn. Z podróży przywiózł dla mojej siostry koszulkę z napisem "My Dad Went To London And All I Got Was This Lousy T Shirt". Pamiętam tę pamiątkę do dziś i stawiam na pierwszym miejscu w rankingu na najlepsze zagraniczne barachło. Bo z pamiątkami na prezent zawsze mam problem. Od kiedy świat stał się globalną wioską, większość turystycznych pamiątek jest niskiej jakości badziewiem "made in China" i trudno spośród nich znaleźć coś wyjątkowego. Dlatego, gdy ktoś wstrzeli się z prezentem w moje gusta, doceniam to bardzo.

Niedawno moja siostra wróciła z wycieczki do Londynu i przywiozła mi zestaw pamiątek i prezentów (o swoistym Glossy Box pewnie tu jeszcze kiedyś napiszę) wśród których szybko znalazłam ulubieńca. Oto bowiem dostałam prześliczny outdoorowy kubek na herbatę . Rzecz jest nie tylko ładna ale i doskonale trafiona. Po pierwsze, bo nie jestem typem kawosza, który podróżuje komunikacją miejską z kubkiem termicznym pełnym kawy w ręku. Nad kawę stawiam herbatę, najlepiej earl grey z cytryną. W dodatku jestem dziwakiem, który dzieli kubki na te do kawy i te do herbaty. A najlepsze jest to, że kubek nawiązuje do mojego prezentu świątecznego dla niej, czyli porcelanowego kubka z napisem "Keep Calm and 
Make Love Not War". 



Ja wieeeem, że to papka popkulturowa. Że to już pase, has been i dawno nieaktualne już od wczoraj. Wariacji na temat tego słynnego hasła plakatu propagandowego rządu brytyjskiego jest wiele i zalewają internet od dłuższego czasu. Wiele osób posługujących się nimi nie ma nawet pojęcia jak brzmi oryginał hasła i skąd pochodzi. Niektórych już to zupełnie nie bawi, inni wymyślają wciąż nowe interpretacje. Sama dopiero niedawno zaczęłam śmiać się z pomysłów na ten wzór. Bo kiedy człowiek zaczyna szukać, okazuje się, że znajdzie się hasło dla każdego, nawet bibliotekarza.  


 

sobota, 26 stycznia 2013

Plakat

Marti Parti prosi Was o procenty :)

Teraz tylko wydrukować i rozwiesić, uprzednio znajdując przychylne tablice:)

Plakat powstał dzięki burzy mózgów, która toczyła w mojej głowie od kilku tygodni Natchnienie przyniosła Marianna, Graża sprawdziła się w roli konsultanta a i tak nic by z tego nie wyszło gdyby nie sprawne narzędzia graficzne Łukasza z Beetroot Graphics (cichych udziałowców tego sukcesu pozdrawiam także:) )

czwartek, 24 stycznia 2013

Poczuć ciepło w środku zimy

Moja mama zawsze mówiła, że w odwiedziny nie należy przychodzić z pustymi rękoma. Tym bardziej do chorego! Wiem, że to nauka często już zapomniana, ale ja staram się nie przynosić zawodu mojej mamie i stosować do wpojonych za młodu zasad. Dlatego w odwiedziny do chorej koleżanki wybrałam się dziś z słoikiem pysznej tajskiej zupy, którą ugotowałam dzień wcześniej. 



Kokosowa zupa z kurczakiem

Składniki:
2 puszki mleczka kokosowego
1 szklanka bulionu warzywnego
5 cm kawałek korzenia imbiru 
500 g piersi z kurczaka
2 ząbki czosnku
1 łyżka oliwy
1 łyżka pasty sambal oelek
1 łyżka pasty z trawy cytrynowej

Imbir obieram, dzielę na pół. Jedną część kroję na drobne talarki, drugą szatkuję. Czosnek obieram i szatkuję. W garnku podgrzewam oliwę i wrzucam do niej czosnek i posiekany imbir. Smażę uważając by nie zarumienić nadto czosnku. Kurczaka kroję na drobne kawałeczki. Do garnka wlewam mleczko kokosowe i bulion. Gotuję przez 10 minut a następnie dodaję kurczaka, pastę z trawy cytrynowej i pastę samba. Po następnych 10 minutach zdejmuję z ognia. 



Ta aromatyczna zupa rozgrzewa i napełnia brzuszek. Jeśli komuś mało i lubi, gdy w zupie pływa coś jeszcze, można dodać makaron ryżowy. Nie trzeba go gotować. Wystarczy zalać gorącą zupą, przykryć miseczkę i poczekać ok 3 minut aż dojdzie do odpowiednie miękkości. Rozgrzeje każdego ;)

wtorek, 22 stycznia 2013

bezglutenowe ciasto z kremem z kasztanów

Po listopadowym wyjeździe do Paryża zostały mi wspomnienia, zdjęcia oraz krem z kasztanów. Kupiłam go w arabskim sklepie niedaleko naszego hotelu absolutnie nie wiedząc jak smakuje i co z nim zrobię. Ponieważ w czasie urlopu nie udało mi się spróbować pieczonych kasztanów mała puszka kremu miała mnie pocieszyć. Początkowo myślałam o naleśnikach z nadzieniem kasztanowym, ale ostatecznie padło na ciasto. I to był strzał w dziesiątkę! 





Ciasto z kremem z kasztanów
250g słodkiego kremu z kasztanów
100 g masła
3 jajka
2-3 łyżki mąki bezglutenowej


Piekarnik rozgrzewam na 180 stopni. Masło rozpuszczam w rondelku i odkładam do wystudzenia. Oddzielam żółtka od białek. Białka ubijam na sztywną pianę. Do dużej miski wlewam krem z kasztanów, który ucieram z pozostałymi składnikami: masłem, żółtkami i mąką. Na koniec łączę pianę z białek z kremem wszystko delikatnie mieszając drewnianą łyżką.

Masę wlewam do niewielkiej kwadratowej formy wysmarowanej masłem. Następnie przez 45 minut czekam przebierając nogami. Po upieczeniu ciasto należałoby wystudzić i pokroić na kwadraty, ale szczerze, ten wypiek jest tak pyszny, że zwykle nie udaje mu się dotrwać do wystudzenia ;)







PS. Szukając informacji na temat ceny i dostępności tego specyfiku w Polsce trafiłam na fenomentlny opis kremu kasztanowego w tubce:
Wspaniale smakuje w połączeniu z nabiałem: jogurtem, twarożkiem, bitą śmietaną. Oryginalny smak jako dodatek do ciast, nadzienie do naleśników, omletów. Smarujemy nim chleb, ciasteczka.
Ze względu na formę opakowania można zabrać krem do plecaka, torby, w każdą z możliwych podróży, wypraw sportowych, rowerowych, na narty, zapakować dziecku do szkoły. Opakowanie w tubkach pozwala cieszyć się nim w każdej sytuacji, kiedy dopada nas głód czy ochota na coś słodkiego. Mamy smaczną przekąskę, która dodaje energii a jednocześnie jest zastrzykiem witamin i minerałów. (za BogutyMlyn.pl)

I faktycznie, krem jest tak dobry, jak go opisują. Jest słodki, nawet bardzo. Ciasto nie potrzebowało ani grama dodatkowego cukru. Ponieważ ciasto, które upiekłam zniknęło z blachy w pół godziny dziś biegnę do Kuchni Świata po nową puszkę kremu. Mam nadzieję, że tym razem przetrwa nieco dłużej i uda mi się pochwalić wypiekiem w pracy ;)

poniedziałek, 21 stycznia 2013

karboksyhemoglobina


Temat czadu zdominował moje życie i bloga. Chyba zaczynam tracić zmysły, co by nawet pasowało do długodystansowego podtruwania czadem. Toteż w googlach szukam podpowiedzi czym grozi "trucie długodystansowe":
Bywa i tak, że długotrwałe podtruwanie tlenkiem węgla daje efekty łudząco podobne do wielu znanych chorób. Szczególnie umysłowych. W przeszłości owocowało to nawet… dziełami sztuki. Wielu badaczy uważa, że słynne opowiadanie Allana Edgara Poe „Zagłada domu Usherów” opisuje także zatrucie autora czadem w domu oświetlanym gazowymi lampami (dzieło ukazało się w roku 1839). Poe opisał w nim, sięgając do własnych wspomnień, przeszło 30 symptomów typowych dla podtrucia czadem. Mogą to być omamy, kłopoty z koncentracją i snem. Wiele z nich przypomina jednak pospolite choroby – np. grypę. Dlatego może zdarzyć się i dziś, że osoba podtruta czadem nie zostanie prawidłowo zdiagnozowana przez lekarza pierwszego kontaktu. (http://www.straz-slubice.pl/poradniki_czad.html)
Moja paranoja oraz poczucie niemocy wobec ignorancji i spychologii stosowanej przez kominiarzy i administrację budynku, zaprowadziła mnie dziś do Szpitala Wolskiego. Liczyłam, że zrobię tam badania na obecność tlenku węgla we krwi, skoro żadne ze znanych mi laboratoriów diagnostycznych nie wykonuje tych badań prywatnie. Wiecie, tak na wszelki wypadek, sprawdzę czy kłopoty ze snem i koncentracją to stres, czy może coś gorszego.
Wybierając się do nieznanego mi placówki czułam się trochę jak reporter Uwagi na tropie sensacji. Z tym jednak wyjątkiem, że próbowałam zapobiec tragedii we własnym domu. Gdy dotarłam na miejsce i przedstawiłam na Izbie Przyjęć mój problem, choć spotkałam się z pełnym zrozumieniem personelu, nie zostałam przyjęta.  Odesłali mnie do innego szpitala. Tym razem na Pradze, gdzie znajduje się toksykologia. Wyszłam na dziedziniec szpitala. Głęboko odetchnęłam. Pozwoliłam płucom cieszyć się tlenem. I wróciłam do domu. 
Jutro uderzę na Pragę. Tymczasem czas na kąpiel przy otwartym oknie. Normalnie poczytałabym w wannie. Być może nawet byłby to Poe...  

sobota, 19 stycznia 2013

czadowo

Rewelacja. Niedawno wyszedł od nas serwisant Junkersa. Naprawił piecyk, ale też nieźle nastraszył. W raporcie napisał:

1) Brak pełnego odbioru spalin. Z urządzenia nie należy korzystać do chwili wydania pozytywnej opinii przez uprawniony zakład kominiarski.
2) Korzystanie grozi zatruciem.
3) Źle zamontowana rura odprowadzająca spaliny.
I wyjaśnił, że zamiast wywiewać wentylacja wwiewała do środka wraz z zimnym powietrzem czad. Najprawdopodobniej od momentu uszczelnienia okien pod koniec grudnia byłyśmy podtruwane tlenkiem węgla.

Najpierw jeden "fachowiec" od piecyków twierdził, że z piecykiem wszystko jest ok i to na pewno baterie tylko trzeba wymienić. Zarówno w piecyku jak i czujniku czadu. "Bo wie pani, jak baterie trzeba wymienić to ten czujnik piszczy, to pani piszczy" próbował ze mnie zrobić debila. Kiedy jego rada wymiany baterii nie skończyła naszych problemów zaczął odwlekać przyjazd.

To co mnie najbardziej wkurza,  to fakt, że w "międzyczasie" odwiedził nas kominiarz, który uznał, że wentylacja jest sprawna. Tymczasem nie jest. Czad...




środa, 16 stycznia 2013

Wizytówki

Dziś w ramach akcji promocyjnej 1% zamówiłam wizytówki. Będę je wciskać wszystkim naokoło:)
Ładne?


 

wtorek, 15 stycznia 2013

bezglutenowe słodkości

Costa by Coffeeheaven wprowadziła do swojego asortymentu bezglutenowe ciasteczka w stylu brownie. Ciasteczko dostępne przy kasie kosztuje 6,50, co raczej nie odbiega od normy ciasteczkowej w tego typu kawiarniach.



Bezglutenowe przekąski można znaleźć też w sklepach spożywczych Marks & Spencer. Niestety, są one zwykle dużo droższe niż od tych samych produktów w wersji z glutenem. Coraz częściej półki z bezglutenowym jedzeniem pojawiają się w supermarketach, ale tam niestety słodkości ograniczają się do paluszków, krakersów i wafli. Nic wyszukanego. Znacie inne miejsca, które oferują klientom specjalne bezglutenowe przekąski? 

niedziela, 13 stycznia 2013

mądrość Gandalfa


Na wczorajszym seansie Hobbita olśniło mnie. To co próbowałam Wam przekazać ostatnio w filmie mówi Galnalf do Galadrieli, próbując wytłumaczyć dlaczego wybrał do kompanii 13 krasnoludów hobbita:
- (...) Saruman uważa, że tylko wielka moc zdoła trzymać w szachu wielkie zło. Ja jestem innego zdania. Odkryłem, że to małe rzeczy, codzienne starania zwykłych ludzi nie dopuszczają złego. Proste dowody miłości i dobroci.
Może to powinnam uczynić hasłem tegorocznej kampanii 1%? Wraz z sesją zdjęciową Gandalfa? :)


W kinie dostałam figurkę Gandalfa. Stawiam ją na biurku - będzie mnie wspierać w chwilach zwątpienia. Z filmu wyszłam zadowolona. Gdy usłyszałam, że Hobbit ma mieć nie dwie ale aż trzy części, puknęłam się w głowę, bo wyglądało to tak, jakby producenci na siłę chcieli z widzów wycisnąć jak najwięcej pieniędzy. Nie zawiodłam się jednak na pierwszej części. Sceny bitew i walk są oszałamiające. Zdjęcia zapierają dech w piersi - znów człowiek zaczyna marzyć o wycieczce na Nową Zelandię. A całość jest przyjemnie optymistyczna. W sam raz na noworoczną chandrę. Boję się tylko, że kolejne części nie będą już tak emocjonujące, znajdą się niepotrzebne dłużyzny i całość ostatecznie nie będzie oceniania dobrze. To jednak czas pokaże. Robię więc plany na kolejne dwa (a może trzy) lata i czekam na premiery kolejnych części.

czwartek, 10 stycznia 2013

tysiąc kawałków

Najwyższy czas pomyśleć o 1% i nowej kampanii promującej. Brzmi dumnie, prawda? A może nawet trochę butnie. No bo kim ja jestem, żeby prosić Was o pomoc? Przecież po mnie nawet tej choroby nie widać, żeby móc brać Was na litość. Czasami dopadają mnie takie właśnie myśli. Zwłaszcza, gdy słyszę opinie znajomych o przekazywaniu 1%. Choćby ostatnio:

- 1%? A ile to będzie? Z 5 złotych? 

Zwykle jest to więcej, czasem zdarza się mniej. Każda kwota jest jednak dla mnie czymś ważnym. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić, sama tego nie pojmuję, ale za rok (lub trzy, zależy czy NFZ dalej będzie mnie lubił. Na pewno nie dłużej.) powinnam wydawać CO MIESIĄC ok 5 koła na leki!! Straszne? W tych 5 tys. złotych polskich jest takich pięciozłotówek 1000. Słysząc takie teksty i kalkulując sobie to wszystko, czasami wpadam w straszną panikę. W końcu moje zdrowie zależy od tych leków. Nie mam bogatych rodziców, nie wymyśliłam facebook'a, nie spotykam się z miliarderem, w lotto też nadal nie wygrałam. Jestem zwykłą dziewczyną, która stara się żyć jak każdy. Niestety, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu czasem mielina mi nie styka w mózgu. Dla mnie każda złotówka, każdy gest liczy się razy TYSIĄC.

Dziś po cichu liczę na Waszą pomoc i zrozumienie.
Jutro się pozbieram i głośniej o nią poproszę.




wtorek, 8 stycznia 2013

boca boca w Boca Burger

Rok 2012 w świecie polskich kulinarnych trendów okazał się między innymi rokiem burgerów. Długo miałam opory przed spróbowaniem tej kulinarnej specjalności, ponieważ danie zawiera pyszną, pełnoglutenową bułkę (której, tak trudno się czasem oprzeć). Niemniej postanowiłam spróbować.


Na burgera wybrałam się z koleżanką do jednej z kilku powstałych w ubiegłym roku w Warszawie burgerowni. Wybrałyśmy Boca Burgers na Oboźnej 9. Wnętrze lokalu przypomina znane nam z filmów amerykańskie burger bary z lat 50. Brakuje tylko boksów ze stolikami i czerwonymi skórzanymi kanapami. Niestety, powierzchnia tego małego lokalu nie pozwala na takie szaleństwa. Jest za to dużo kolorowych krzeseł, może nawet trochę za dużo... Poza tym motyw czarno-białej kratki kojarzącej się z szybkimi wyścigami fajnie koresponduje z ideą lokalu - szybko dostaniemy tu dobre jedzenie, które choć z fast foodem się kojarzy, do końca nim nie jest.

Klientów traktuje się tu po amerykańsku. Obsługa jest bardzo miła i pomocna, chętnie doradzą i podpowiedzą, który burger będzie najlepszą opcją dla nas. Gdy tylko rzuciłam hasło "bezglutenowa", choć na tablicy z menu nie znajduje się taka wersja burgera, zaproponowano mi odpowiednio zmodyfikowane danie.


Wybrałam Burgera BBQ w zestawie, z grillowaną cebulką i boczkiem, koleżanka burgera na ostro z papryczkami  jalapeno. Na dania czekałyśmy nie dłużej niż 10 minut. Ja, zamiast buły dostałam większą porcję warzyw i frytek (bardzo dobrych, grubych frytek) plus fenomenalny i prawdziwy duński sos remoulade (za przypomnienie smaku wakacji spędzanych w Danii wielki plus dla lokalu). Mięsko zamówiłam średnio wysmażone i takie dostałam. Różowiutka w środku wołowina była idealna. Całością najada się człowiek do syta.

Reasumując - jeśli właściciel rozwinie pomysł na wprowadzenie na stałe i udoskonalenie menu bezglutenowego może to być to, co bardzo pozytywnie wyróżni miejsce na mapie burgerowych lokali. Dla wszystkożernych to dobre miejsce do zjedzenia dobrej jakości "hambuxa". Polecam.

Boca Burgers, ul. Oboźna 9, Warszawa (tuż przy Teatrze Polskim) Otwarte :pon - sob.: 12:00 - 22:00, niedz.: 14:00 - 20:00. Do lokalu prowadzą schodki od ul. Oboźnej oraz podjazd od ul. K.Karasia, więc można wjechać wózkiem:)

niedziela, 6 stycznia 2013

cichy zabójca

Piszę tego posta tuż przed zaśnięciem. Żywa i zadowolona, choć także trochę przerażona. Wieczorem, gdy moja współlokatorka Ula brała prysznic czujnik czadu zaczął przeraźliwie wyć. 

Muszę przyznać, że mało czego się tak boję jak gazu. Boje się źle zakręconych kurków w kuchenkach gazowych. Czasem gdy poczuję gaz miewam wizję wybuchu, bo biegnąc zakręcić gaz, gdy zapalam światło w kuchni dochodzi do spięcia i nie udaje mi się "oszukać przeznaczenia". Od niedawna też boję się czadu, przeraża mnie wizja wynoszenia nagiego, martwego ciała z wanny...


kąpiel

Z dzieciństwa pamiętam, że nie lubiłam jeździć w odwiedziny do babci, która w mieszkaniu łazience nad wanną miała piecyk gazowy. Dla mnie, małej dziewczynki z lasu, był on potwornym urządzeniem z miejskiego piekła rodem. Buchał niebieskim ogniem i pstrykał na mniegdy chciałam umyć ręce. Przez długie lata wynajmowania mieszkań, czy to w Koszalinie, czy Warszawie, udawało mi się unikać junkersów. Dopiero w zeszłym roku zmieniłam mieszkanie na takie z wodą ogrzewaną gazem. Ten przeklęty piecyk to największa wada tego mieszkania. Dlatego, gdy tylko zamieszkałam takich warunkach, od razu odsłoniłam kratkę wentylacyjną w łazience (poprzedni lokatorzy albo zastawili na swoich następców śmiertelną pułapkę albo mieli mniej wyobraźni ode mnie) i załadowałam baterię do czujnika czadu. Dziś czujnik zadziałał, a my, trzy baby w mieszkaniu, nie do końca wiedziałyśmy co robić. Oczywiście, pierwszym odruchem było wyciągnięcie Uli z łazienki i otworzenie okien. Ale co dalej, mili Państwo? Google łatwo nie podpowiada. Straż Pożarna, choć informuje jak uniknąć zagrożenia, nie podpowiada co zrobić, gdy czujka wszczęła alarm ale nikt nie zasłabł. Czad ulatniał się chwilę, czujnik pokazał 440 ppm, co dopiero po dwugodzinnym wdychaniu daje takie objawy jak ból głowy, nudności, osłabienie mięśni, apatia. Speca od piecyka i tak miałyśmy umówionego na sobotę. Mam nadzieję, że do tego czasu nie dosięgnie nas cichy zabójca. Tymczasem uchylamy okna, wietrzymy, wietrzymy i jeszcze raz wietrzymy. Dobranoc. Do jutra.