sobota, 20 grudnia 2014

kuśtyczka

Chora nie chora, skręcić kostkę może każdy. Okazało się, że nawet ja, człowiek z niemal 30-letnim doświadczeniem bezpiecznego poruszania się (żadnych wypadków, potrąceń, skręceń, zwichnięć i złamań) może się najzwyczajniej w świecie wywrócić.


W ostatni czwartek przed świętami i moim pierwszym od kilku lat 2-tygodniowym urlopem, wychodząc z pracy zaliczyłam glebę. Żeby sobie wstydu nie przynieść szybko się podniosłam, otrzepałam płaszcz i niewiele czując poszłam dalej. Przechodziłam jeszcze kilka godzin (zaliczając dwa duże potknięcia), aż w końcu wieczorem w łóżku poczułam, że z tą nogą jest coś nie tak. W nocy nie dawała mi spać.

Tak się składało, że następnego dnia rano jechałam do szpitala po odbiór wyników rezonansu. Przy okazji dokuśtykałam się na RTG i do ortopedy. Na koniec dnia miałam już ortezę na stopie, paczkę "bolesnych zastrzyków" i świadomość nowych zmian w głowie;/








środa, 10 grudnia 2014

Liderzy

Mikołajkowy weekend spędziłam na warsztatach dla liderów dla osób chorych na SM. Przyznaję, że nowy tydzień zastał mnie trochę zmęczoną. Ale nie dlatego, że warsztaty były ciężkie a ćwiczenia ponad ludzką siłę. Nie. Przypomniałam sobie czasy studiów zaocznych;) i poniedziałkowe zmęczenie występujące po weekendowym zjeździe. I fajnie było być znów tak zajętą :D

Muszę przyznać, że początkowo bardzo obawiałam się tego spotkania. Dla zdrowego nic trudnego, dla osoby chorej to jest jednak spotkanie w domu luster. Do tej pory unikałam realnego kontaktu z większą grupą obcych-chorych. Jasne, spotykałam ich w kolejce do lekarza, na szpitalnym korytarzu, mam też chorujące znajome, większość jest na chodzie, a i te na wózku są jak torpeda. Odbicie w lustrze przyszłości zawsze budziło we mnie lęk. Grupa chorych-nieznajomych to w końcu wielka zagadka, która pielęgnowana w umyśle staje się przykrą fobią. Obawą przed tym, że gorszy stan zdrowia niektórych z nich może mnie mocno zdołować i wytrącić z trudem osiągniętej równowagi psychicznej i akceptacji własnych ułomności. Jest więc we mnie mnie taki mechanizm samoobronny, który pozwalał do tej pory unikać tego typu spotkań. Jak się okazało później - niepotrzebnie, to raz, a dwa nie ja jedna go mam.

Tymczasem spotkanie przyniosło wręcz odwrotny skutek. Wróciłam podbudowana, wróciłam pełna chęci do działania. Przede wszystkim poznałam ludzi, którzy rozumieją jak nikt inny moje problemy zdrowotne (również te o których napisałam wcześniej) i z którymi można swobodnie o wielu sprawach porozmawiać. Zobaczyłam na żywo ludzi, którzy biorą "te straszne leki drugiego rzutu", którzy nie chodzili a chodzą, oraz takich którzy nie biorą leków a funkcjonują też bardzo zacnie. Każdy z nich miał swoją historię i swój sposób na chorobę. Drugiego dnia zrozumiałam, że nic innego jak takie właśnie spotkania pomogą pozbyć się opisanego wyżej lęku i zrozumieć, że ta choroba za każdym razem przebiega indywidualnie.

Tyle o odczuciach. O samych warsztatach napiszę niewiele. Mam nadzieję, że niedługo wiedzę, którą z nich wyniosłam zacznę wykorzystywać do rzeczywistego działania. Jest moc! Trzeba z niej korzystać!

wtorek, 2 grudnia 2014

StopDropSelfieForMS

Pamiętacie #IceBucketChallenge? W polskich mediach społecznościowych i środkach masowego przekazu była to akcja kreowana raczej na modną zabawę celebrytów i często zapominano o jej najważniejszym przekazie. Nie zmienia to jednak faktu, że w USA dzięki milionom twittów, postów na facebooku czy instagramie udało się dzięki niej zebrać ponad 100 milionów dolarów na walkę z SLA. Teraz nadeszła pora na promocję wiedzy o SM!

14 października ruszyła internetowa kampania informacyjna #StopDropSelfieForMS. Bajecznie prosta w formie zabawa. Robiąc selfie wystarczy podpisać je #StopDropSelfieForMS i otagować nominowaną przez siebie osobę na zdjęciu. Osoba nominowana w momencie otrzymania nominacji musi rzucić wszystko, zrobić sobie sweet fotkę i otagować kolejną osobę.

Dlaczego akurat selfie? Twórcy akcji przyznają, że to najszybsza i najprostsza forma dotarcia do internetowego odbiorcy. Wskazują też na inny bardzo ważny czynnik. SM nazywana jest "niewidzialną chorobą". Na świecie cierpi na nią ponad 2,5 miliona ludzi. Liczba ta wciąż wzrasta, dotykając najczęściej osoby młode. W początkowych fazach choroba ta jest niezauważalna dla osób postronnych. Wiąże się z bólem, stopniowym zanikiem wzroku, słuchu czy umiejętności mowy, często prowadzi do całkowitej niepełnosprawności ruchowej. Zanim jednak do tego dojdzie chorego zewnętrznie nie wyróżnia nic specjalnego. To co ja sama zwykle powtarzam. Mogę wyglądać jak milion dolarów ale nie muszę wcale być zdrowa. Spójrzcie tylko na osoby, które dotychczas wzięły udział w kampanii. Czy umiecie poznać kto jest chory a kto zdrów?



Na instagramie do tej pory ponad 8,5 tysiąca osób oznaczyło swoje zdjęcie #StopDropSelfieForMS. Podobno zrobiła to też sama królowa samopromocji - Kim Kardashian :D



O akcji zaczyna być coraz głośniej. Tu znajdziecie informacje o niej na facebooku a tu na twitterze.
Może i w Polsce zadziała? Zaczynamy?






piątek, 7 listopada 2014

pozdrowienia z piekła


Poranna podróż przez zakorkowane miasto na koniec świata (bo psychiatryki zawsze znajdują sie na końcu świata, vide choćby najnowszy film Dolana), gdzie w cieniu Świątyni Opatrzności Bożej sypie się Instytut Psychiatrii i Neurologii, zawsze ryje mi mózg. Nie chodzi o to, że trzeba wstać o nieludzkiej porze i dodatkowo pamiętać, by nasikać do pojemnika i bezpiecznie przewieźć go do punktu badań. Przez 4 lata zdążyłam już nauczyć się wieczornego programowania porannego wyjazdu. Nie idzie o fakt, że jadący tam autobus E-2 zawsze jest zapchany. Nie. W końcu w okolicach  Belwederu robi się luz. Nie chodzi też o to, że wysiadając na przystanku IPIN czuje się oceniana przez pozostających w autobusie podróżnych. Tak! Na chorą neurologicznie nie wyglądam ergo muszę mieć jakieś srogie zaburzenia psychiczne (w praktyce to zdanie potwierdza tylko pewnego rodzaju zaburzenia, które mnie nękają). A posiadanie w Polsce problemów psychicznych to wciąż temat wstydliwy.



Nie drażni mnie już nawet pielęgniarka, która gdy pobiera mi krew nigdy nie zakłada na swoje zniszczone latami dezynsekcji dłonie rękawiczek. Nie irytuje czas zmarnowany na czekanie.

Sprawa jest prosta. Jadąc tam na 2 godziny staję się chorą. O ile na co dzień nie czuję się niezdrowa, to w szpitalu uświadamiam sobie, że zdrowa nie jestem.  Najwięcej czasu, jako pacjent włożony w tryby polskiej służby zdrowia, spędzam w kolejkach. Czekając na pobranie krwi, w kolejce do lekarza po receptę, w kolejce do komórki rozliczeń z NFZ, która potwierdzi na 3 osobnych dokumentach, że mogę otrzymać lek, aż w końcu w ogonku do APTEKI po leki. Czekam i obserwuję. Siedząc pod drzwiami mojego doktora na korytarzu Oddziału Rehabilitacji Neurologicznej słucham przeraźliwych pokrzykiwań chorych. I myślę tylko o tym, jak nie zwariować. Jak zachować w tej całej bajce siebie. Ocierając się psychicznie o chorych, w lżejszych lub cięższych stadiach (choć najczęściej cięższych, bo wymagających hospitalizacji) próbuję nie wpuścić do głowy przeraźliwych gardłowych krzyków, wykrztuszanych w wyrazie niemocy i złości na paraliż. Staram się nie myśleć o człowieku zamkniętym w klatce znieruchomiałego ciała. Odpycham natrętnie powracające sceny Motyla i Skafandra. Próbuję nie dopuścić do gdybania... A co jeśli mnie się to stanie?

I przez te krótkie 2 godziny wsiąkam tyle strachu i bólu i poczucia niesprawiedliwości, że starcza mi na cały kwartał. Na szczęście nauczyłam się te uczucia zostawiać za drzwiami szpitala.

czwartek, 6 listopada 2014

Rozliczenie 1%

Kochani!
Nadszedł ten dzień! Dotarły do mnie  wyniki ubiegłorocznej zbiórki 1%. W tym roku do mojej wirtualnej kiesy na konto PTSR wpłynęło od Was ponad 10 tys zł!

Tradycyjnie już z tej okazji chciałam podziękować wszystkim, którzy przeznaczyli na mnie swój 1%. Wierzcie lub nie, ten dzień w roku, gdy przychodzi do mnie rozliczenie PITów i przeglądam spis Urzędów Skarbowych, czuję się lepiej niż otwierając prezenty pod choinką! Gdzieś tam pod warstwą makeupu i rysami twardej sztuki, kryje się małe dziecko, które wzrusza się okrutnie. Każda złotówka mnie rozczula. A gdy znajduję na liście totalnie nieznaną mi miejscowość, szukam jej na mapie i fantazjuje o tym kto i dlaczego zdecydował się wpisać właśnie moje nazwisko na picie. I jestem wdzięczna za każdy grosz, bo jest on symbolem troski. I buduje psychicznie.

Z tej okazji chciałam też podziękować Andżelice, z którą w duecie zrobiłyśmy akcję "Skazane na niepełnosprawność" oraz Arturowi, który zajął się graficzną stroną akcji. Bez tej dwójki poddałabym się i nie zrobiła żadnej akcji w tym roku.

Prawdopodobnie moje leki będę dalej otrzymywać w ramach NFZ. Możecie zapytać wobec tego po co zbieram kasę. Otóż wiemy wszyscy, że SM to jest choroba podstępna i przewrotna. To, że teraz jest ze mną dobrze nie znaczy, że za chwilę nie pogorszy się. Pieniądze zebrane na moim subkoncie mogę przeznaczyć na rehabilitację (co już wielokrotnie czyniłam), zakup leków (nie tylko tego głównego) oraz wiele wiele innych rzeczy. Kasa jest więc ciągle potrzebna!



wtorek, 4 listopada 2014

nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje

Ranek. Siedzę w tramwaju, nagle czuję mocne puknięcie w ramię. Odwracam się bez życia, nawet perspektywa spotkania kogoś znajomego nie cieszy mnie. Siedząca za mną starsza kobieta włochatą brodą bez słowa wskazuje na stojącą obok mnie kobietę. Jest rano. Zbyt wcześnie rano i za daleko do pracy by rezygnować z siedzącego miejsca. Wczorajszy trening dał w kość, snu też było jakby za mało. Nie mogę wstać. Mentalnie i fizycznie nie mam na to siły. Patrzę więc na starszą panią w nadziei, że rozwiązanie znajdę wyryte zmarszczkami na jej twarzy. Moje złote Raybany nie pomagają. Nie widać oczu mych zmęczonych, nie widać też biedy, która sporo w tym kraju potrafi usprawiedliwić. Czerwona szminka na ustach jak łom stara się wyrwać mnie z tego krzesełka. Nikt tu nie zrozumie, że dobry makeup tuszuje dramat zmęczenia. I patrzymy się na siebie bez słowa, jak lwice na sawannie w oczekiwaniu na ruch.
- Nie trzeba, naprawdę. - Odzywa się Stojąca - Ja tylko tak wyglądam, ale nie potrzebuję.
- A ja zupełnie nie wyglądam a potrzebuję.
- Tak to już jest na tym świecie, nie wszystko jest takie jak nam się wydaje... - westchnęła Stojąca a Stara Lwica bez słowa odwróciła twarz w kierunku szyby.
- Nie trzeba, naprawdę. - Odzywa się Stojąca - Ja tylko tak wyglądam, ale nie potrzebuję. - A ja zupełnie nie wyglądam a potrzebuję.- Tak to już jest na tym świecie, nie wszystko jest takie jak nam się wydaje... - westchnęła Stojąca a Stara Lwica bez słowa odwróciła twarz w kierunku szyby.

To moja krótka notatka z porannej obserwacji rzeczywistości, którą wrzuciłam dziś na facebooka. Nieoczekiwanie polubiło ją wiele osób (wciąż mam problem z tym co zostanie polubione, odebrane i trafi do obserwujących mnie osób, dlatego z wielką radością przyjmuję takie niespodzianki). Zastanawiam się czy powinnam coś dodać? Boje się, że mogłabym otworzyć puszkę Pandory w ten sposób. Zaraz ktoś napisze, że ta młodzież dziś taka niegrzeczna, miejsc nie ustępuje, z drugiej strony te starsze panie takie natarczywe, wózek przez pół miasta ciągnąć daje radę a przystanku postać nie może. Wszystko to jednak będzie przykrym uogólnianiem od którego staram się uciekać. Skończę więc słowami, mojej porannej współpasażerki "nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje".

środa, 15 października 2014

CPH


Od początku października walczyłam z rozkładającym mnie przeziębieniem. Wiecie jak to jest? Ktoś prychnie na Ciebie w tramwaju, na dworze w nocy zimno, pomieszczenia w pracy wyziębiają się, kaloryfery są smutne i zimne, a czosnek i cytryna choć jedzone w ilościach hurtowych nie są w stanie podołać pokładanych w nim nadziejom. Ostatecznie rozłożyłam się w zeszły poniedziałek, przez co musiałam odwołać swój urlop i z podkulonym ogonem nakryć się kołdrą. W środę wieczorem miałam wylecieć do Kopenhagi. Gorączka, dreszcze i katar napierający na mój nos z siłą Niagary próbowały zrujnować te plany. Na szczęście, gdy katar ustał przeobrażając się w uporczywy kaszel, udało mi się przebookować bilety i polecieć do mieszkającej w stolicy Danii siostry w piątkowy wieczór.


Kopenhagę, którą będąc młodą dziewczynką odwiedzałam kilkukrotnie, pamiętałam mniej więcej tak: port, kanały, rzędy kamienic i królewskie fontanny. 



























Choć byłam tam bardzo krótko, udało mi się przespacerować nowymi szlakami. Celem nr 1 była dzielnica nowych budynków na Orestads Boulevard. Niestety, kiedy tam dotarłam w sobotę zapadał już zmrok, zdjęcia nie są  więc tak WOW! jakbym chciała i jest ich zdecydowanie za mało ;(

hotel Bella Sky i kolczaste balkony apartamentowca VM Husene
apartamentowiec Mountain Dwelling
zmierzch w dzielnicy Orestads

kanałek, nad którym sunie metro












Większość usytuowanych przy ulicy Orestads budynków nie tylko wygląda świetnie z zewnątrz i jest ekologiczna ale też innowacyjna pod każdym względem w środku (są tu między innymi mieszkania bez ścianek działowych! i zielone dachy! A o wszystkim dowiecie się tu).

Zwiedziłam też nowoczesne wnętrza Biblioteki Królewskiej w budynku zwanym Czarnym Diamentem.





Na koniec tego zwariowanego weekendu wylądowałam po drugiej stronie cieśniny Sund. Z Kopenhagi na szwedzkie lotnisko obsługujące tanie linie lotnicze można dostać się już w godzinę.  Atrakcją tej podróży jest przejazd przez Øresund Bridge - most łączący Zelandię - wyspę na której znajduje się Kopenhaga z Półwyspem Skandynawskim. Most nad Sundem ma ponad 7 km długości i jest najdłuższym mostem łączącym dwa państwa na świecie. 

widok z mostu na szwedzkie Malmo

Duńską stolicę polecam każdemu, zwłaszcza zaś miłośnikom nowej architektury. Powstają tu prawdziwe perełki. Ale UWAGA! Kopenhaga pozazdrościła Warszawie kolejnej linii metra i sama wzięła się za wykopki. W ścisłym centrum trwają teraz intensywne prace budowlane, co nieco przeszkadza w zwiedzaniu zabytkowej części miasta. Warto o tym pamiętać planując swoją podróż. 


Więcej zdjęć w albumie.

piątek, 3 października 2014

obrazowanie objawów

Od dawna chodził za mną projekt przedstawienia SM - choroby, z którą żyję, poprzez własne zdjęcia. Długo głowiłam się, jak pokazać to, co się czuje, to co jest niewidoczne gołym okiem dla osoby trzeciej, a stanowi klucz do zrozumienia przez co przechodzi człowiek ze stwardnieniem rozsianym. W obiegowej opinii to człowiek na wózku. Nie chodzi i tyle. Objawów jest jednak dużo więcej, cała paleta barw! Postanowiłam je nieco przybliżyć.

Dziś przedstawiam Wam dwa niewidoczne symptomy, które potrafią uprzykrzyć życie (choć to mało powiedziane, bo w końcu i tak z tym cholerstwem idzie się do szpitala i wciąga żyłą gorzkie sterydy).

PZNW I
Pierwszy z nich to pozagałkowe zapalenie nerwu wzrokowego, dziadostwo od którego zwykle zaczyna się przygoda z SM. Zaczęła się i moja. Jego objawami mogą być migające światła lub migoczące plamki widziane w polu widzenia. Utrata ostrości widzenia i zaburzenia percepcji barw, (głównie czerwonej i zielonej) ból głowy i bolesność gałek ocznych (zwłaszcza przy poruszaniu) oraz stopniowa utrata wzroku to kolejne objawy PZNW.

Po przyjęciu 5 kroplówek ze sterydami zapalenie powinno ustąpić. Zmiany, do których doszło w nerwie wzrokowym mogą cofnąć się całkowicie lub zostać na nieco dłużej. W najgorszym wypadku na stałe. Nerw wzrokowy nie jest już taki silny, nie przewodzi wszystkiego do mózgu. Ja np. choćbym nie wiem jak mocne założyła okulary, nie będę widziała dobrze z odległości kilkunastu metrów. Przez kilka miesięcy po wyjściu ze szpitala widziałam też ostre białe światło gdzieś w kąciku pola widzenia, takie impulsowe przepięcia.


hipestezja
Na kolejnym zdjęciu przedstawiam jedną z trzech sióstr, czyli niedoczulicę, przeczulicę, parestezje z familii zaburzeń czuciowych. Ponieważ SM ma władzę nad całym ciałem (bo gnieździ się w układzie nerwowym) może w każdej chwili wyłączyć lub włączyć lub całkowicie popierdolić przekazywanie bodźców do mózgu. Stąd też niedoczulica (hipestezja), czyli osłabienie czucia powierzchniowego - dotyku, ucisku, bólu lub temperatury. W praktyce jeśli cię dopada zachowujesz się jak w "Moja macocha jest kosmitką" i wyjmując jajka z wrzącej wody gołą ręką nie czujesz bólu, nie boli Cię też gdy walniesz się w piszczel o kant łóżka. Niby fajnie ale mocno przerażające i nie bez negatywnych skutków ubocznych. Przeczulica (hiperestezja) odwrotnie, wzmaga wrażliwość powierzchni ciała na bodźce, takie jak dotyk, dźwięk i inne. Wszystko drażni. Jest za głośno, za mocno, za sucho. Tracisz poczucie humoru i nie znajdujesz żadnych pozytywów. O trzeciej siostrze - czuciu opacznym (parestezja) mówią, że wpisuje się w klasykę objawową SM. To właśnie ona odpowiada za   mrowienie, drętwienie, lub zmiany temperatury skóry (uczucie silnego gorąca lub zimna) bądź też "przebiegnięcia prądu" (zwłaszcza wzdłuż kręgosłupa). Ta siostra sprawia, że czujesz się jak bohater filmów grozy, nawiedzony przez duchy lub kosmitów.

Oczywiście trzy siostry rzadko pokazują się razem. Odwiedzają pacjenta pojedynczo i zostają wedle upodobań. Do domu odsyła je (na takich samych zasadach co PZNW) koktajl sterydowy - jedyne lekarstwo objawowe.

Kolejne objawy są hardcorowe. Nad przedstawieniem ich będę musiała trochę pomyśleć i popracować. Tymczasem cała nadzieja we współczesnej medycynie!




wtorek, 30 września 2014

wszystkie wcielenia kaszy

Kilka już razy słyszałam od ludzi, że kasza jaglana jest niesmaczna i nie wchodzi im w ogóle.  Ostatnio zwierzeniem tym uraczyła mnie moja własna babcia. 
- Powiem Ci, Martyno, że próbowałam. Ugotowałam sobie, przełożyłam na talerzyk obok mięsa i sałatki i tak dziobałam z niesmakiem.
I wtedy mnie olśniło!
- Babciu, bo Ty traktujesz kaszę jak ziemniaki! A to jest przede wszystkim wspaniała baza i dodatek do wszystkiego! Ja jem kaszę (tu zaczęłam wyliczać, prawie jak w skeczu o mielonce w Monty Pythonie :
- z orzechami włoskimi i nektarynką
- rokpolem, pomidorkami i pesto jarmużowym
- jarmużem, pomidorami, olwkami
- olejem kokosowym i bananami
- w formie kotletów
- placuszków ze szpinakiem
- malinami i jogurtem naturalnym
- truskawkami
- jagodami
- borówkami, bazylią, jogurtem naturalnym i nektarynką
- fetą i pomidorami suszonymi
- w formie pasty (z oliwek lub pomidorów suszonych)
a nie jakieś tam zamienniki ziemniaków.
- A ja - włączyła się kuzynka dziadka - robię ją z bakaliami. Albo suszoną śliwką. Albo jak Rafaello - orzeszek zawijam w kaszę, robię kuleczkę i obtaczam w wiórkach kokosowych. Idealna przegryzka do kawy!

Babcia zdębiała i obiecała spróbować jednego chociaż z wymienionych sposobów. 


poniedziałek, 22 września 2014

szpula II

Muszę Wam zaprezentować moje najnowsze dzieło! Dawno z niczego nie byłam tak zadowolona, jak z tych dwóch stoliczków oklejonych komiksem z przygodami Batmana:) Jeden wieczór pracy i voilà!

Tym razem historia jest mniej mroczna. Na jednej szpuli pojawia się piękna rudowłosa bohaterka, na drugiej zaś pomocnik Batmana - Robin!






Zaczynami się robić smutno, bo niewykończone szpule powoli znikają z piwnicy i niewiele już ich tam zostało. Będę musiała znaleźć sobie kolejny projekt na mroźną zimę
Winter is coming! 

poniedziałek, 15 września 2014

Wyzwanie #DROŻDŻE reaktywacja

Wraz z zakończeniem lata, wymianą włosów letnich na zimowe rozpoczęłam moją kurację witaminową. Drożdże welcome back. 


Koktajl jest bajecznie prosty. Drożdże domowe (babuni) zalewam wrzątkiem, przykrywam talerzykiem na 15-20. W tym czasie drożdże się zaparzają i stygną. Tak przygotowany napój wypijam duszkiem. 


Efekty są niesamowite. Włosy robią się zdrowsze, lśniące i przede wszystkim odżywione. To co  jest dla mnie najistotniejsze, to ich przyśpieszony porost.

Także.
Włosy!
Czas start!


niedziela, 14 września 2014

wszystko w ramie

Kiedy masz za dużo pięknych zdjęć i aparatów by móc zdecydować się, który z nich wyeksponować…



cena - 30 zł
miejsce - Bazar na Kole
transport - 5 km turlania się rowerem


oraz niezliczona radość Kici



sobota, 13 września 2014

jarmużowe chipsy

Od pewnego czasu, gdy tylko znajdę w sklepie jarmuż, kupuję go z nadzieją na nową kulinarną przygodę. Zrobiłam już z niego pesto, na dobre zagościł też w moich jaglanych sałatkach. Teraz przyszła pora na coś zupełnie innego!

Do chipsów z jarmużu podchodziłam jak Tomasz do Jezusa. No, nie wierzyłam, że to może zadziałać, że może być dobre. Tymczasem specyficzny smak kapustowatej rośliny, podpieczony łagodnieje. Doprawiony ulubioną przyprawą może zaś chrupko udawać wszystko!

Potrzebujemy:
- paczka jarmużu*
- olej kokosowy
- ulubione przyprawy

Przygotowanie:
Jarmuż umyć i osuszyć. Następnie pociąć na kawałki wielkości chipsów, wycinając łodygi. Na blasze położyć papier do pieczenia uprzednio wysmarowany olejem kokosowym. Umyty i pokrojony jarmuż rzucamy na blachę, następnie delikatnie skrapiamy olejem i posypujemy przyprawami. Pieczemy na 150 stopniach około 7 minut. UWAGA! Jarmuż bardzo szybko staje się kruchy i łatwo go spalić. On naprawdę piecze się tak szybko!

Te zdrowe chipsy idealnie sprawdzą się na seansie Top Model;) Smacznego. 

* z jednej paczki wychodzi 5-6 blach chipsów. 

czwartek, 4 września 2014

wakacje z kotem

Wracając na chwilę do wakacyjnych wypraw, myślę, że należy się tu kilka słów o podróżowaniu z Kicią. Wojaże z kotem okazały się całkiem przyjemne. W wagonie klasy 2 Kicia zrobiła prawdziwą furrorę, przez zatłoczone korytarze tabuny dzieci robiły wycieczki, by zobaczyć tego dziwnego kota. Kicia siedząc na moich kolanach dzielnie znosiła nawet najmniej delikatne wyrazy uwielbienia (raz jedna duża pani pacnęła ją jak konia po głowie i łapach). Pasażerowie pierwszej klasy byli mniej przychylnie nastawieni do małej kotki. Niby miejsca więcej niż w drugiej, a jednak ludzie mniej otwarci. Podróż Sopot-Warszawa Kicia zaliczyła w kontenerku. Całe 5 godzin spędziła drzemiąc w swojej prywatnej loży.


Należy pamiętać, żeby dostarczyć kotu wodę, a przy dłuższych podróżach jedzenie i pieluchomatę, która w razie problemów z kocim pęcherzem wsiąknie cały płyn.



Troszkę gorzej było w miejscu docelowym. Dom pachnący psami nie spodobał się Kici i chodziła długo przestraszona. Psy zaś, stare i wybiórczo ślepe, omijały ją nie racząc nawet drobnym warknięciem. Z braku zainteresowania Kicia zrobiła dokładnie to, co każdy normalny kot. Spenetrowała wszystkie możliwe dziury i szczeliny, niejednokrotnie wychodząc z nich spowita pajęczynami niby żałobnym welonem. Mama się nawet śmiała, że TVN powinien wprowadzić do programu Perfekcyjna Pani Domu zamiast testu białej rękawiczki, test białej kici. Już by tak łatwo nie było!



Największą frajdą była rowerowa wycieczka z Kicią na plecach. Mała małpa nie chciała siedzieć w torbie i wdrapywała się na moje plecy. Tak uczepiona przejechała ze mną 10 km.

W Sopocie, gdzie odwiedziłam kuzynostwo, Kicia czuła się już znaczenie lepiej. Pogoda nie do końca dopisała, więc na dworze było jej zimno. co jednak nie przeszkodziło nam przemaszerować na smyczy wzdłuż plaży.

Przepisy dotyczące przewożenia zwierząt, które tak bardzo mnie nastraszyły, okazały się niewspółmiernie do rzeczywistości surowe. Konduktor ani razu nie zwrócił mi uwagi, gdy kicia siedziała na fotelu, nie poproszono też mnie o jej bilet. Pełen luz, czasem jakiś żart i zachwyt.

Myślę, że podczas tego wyjazdu, w trakcie którego zrobiłyśmy ok 1200 km, Kicia zdała egzamin na podróżniczkę.



wtorek, 2 września 2014

szpula

To było rok temu, późne lato... związek wypalił duszę, jak trawy na polach. Odurzona dymem kłamstw, jakimi próbowano nawozić kwiat tej miłości, szukałam sposobu na zapomnienie. I jak w piosence - wiatr odnowy wiał, jeszcze nie darowano reszty kar, jeszcze nie można było się śmiać, ale ewidentnie wiało na nowe.  Wraz ze zmianami w życiu prywatnym, nastały zmiany na kilometrowych korytarzach w pracy.  Remont dosięgnął kabli i drutów.

Czasami mam wrażenie, że najlepsze pomysły przychodzą człowiekowi do głowy, gdy trzyma ją nisko. Gdy kładzie na poduszce, gdy ugina ją pod ciężarem życia. Chyba tak też było wtedy, bo patrząc ze smutkiem w podłogę zobaczyłam pierwszą szpulę. I momentalnie oczyma wyobraźni zobaczyłam jej życie po życiu.  

Pierwsze stoliki ze szpul zrobiłam na własny użytek. Nowe mieszkanie potrzebowało fajnych elementów dekoracyjno-użytkowych. To, że robiłam je sama, dawało mi cudowne poczucie spełnienia. Nie powiem, że było lekko. Szlifowanie drewna często prowadziło do tego, że górne kończyn drętwiały mi zupełnie (czy to od wibracji czy to ze względu na moją chorobę). Przede wszystkim było to jednak zajęcie terapeutyczne, pozwalające odciąć się od własnych problemów (czasami żenujących #firstworldproblems, czasem tych bardziej bolesnych). Potem wkręcił się Artur i zaczęliśmy szpule smarować klejem razem, jednym okiem oglądając jedyne odpowiednie do tego typu pracy kino - filmy klasy C.  Z tego wszystkiego powstało kilka fajnych stoliczków. 


Szpulki przez rok stały w piwnicy i czekały na "odpowiednie światło do sesji zdjęciowej". W międzyczasie Artur stworzył im piękne logo. Potem powstała sesja. A niedawno nawiązała się współpraca ze sklepem Reset, do którego stoliczki grzecznie poszły w komis. I jaram się tym bardzo.






środa, 27 sierpnia 2014

placuchy z kabaczka

W moim rodzinnym domu trwa festiwal kabaczków. Mama dostała od znajomych gigantyczne okazy i zaczęła szaleć z pomysłami na potrawy z kabaczków. Dwie z nich podbiły mojej serce, więc skradłam przepis dla siebie. I co prawda w Warszawie trochę trudniej dostać kabaczek (przede wszystkim nie przychodzi on sam pod nasze drzwi) w końcu udało mi się i mogłam wypróbować recepty mojej mamy.

Zaczynamy od placków z cukinii, które kształtem i smakiem przypominają nieco racuchy (chociaż to niepolityczne w tych czasach zastępować czymkolwiek polskie jabłka).

Potrzebujemy:
- 1 szklankę maślanki
- 2 jajka
- mąkę kukurydzianą
- mix mąk bezglutenowych
- kabaczek
- sól
- przyprawy

Przygotowanie:
Kabaczka obieramy ze skórki i kroimy w 7 mm plastry. Następnie rozkładamy je na papierze kuchennym i solimy nie żałując białego złota. Po 20 minutach zebraną na wierzchu talarków wodę i sól ścieramy papierem ręcznikowym i powtarzamy zabieg z drugiej strony. Dzięki temu wraz z niepotrzebną wilgocią wycieknie z niego także gorzki posmak.
Ciasto robi się bajecznie prosto. Maślanka, jajka plus mąki w relacjach pół na pół, miksujemy tak by powstało nam gęste ciasto naleśnikowe.
Kabaczek, którego wcześniej doprawiamy wedle upodobań, maczamy w gotowym cieście i smażymy na rozgrzanej na paleni oliwie (moja mama poleca ryżową).

I gotowe!

wtorek, 26 sierpnia 2014

Gdańsk to Stocznia!

Być w Trójmieście i nie
 przespacerować się po Stoczni to byłby grzech na miarę przeoczenia urodzin własnej matki. Miała może niewiele czasu ale zapał i oczy szeroko otwarte. Cóż ja poradzę na to, że gdy jedni wola szum morza, piasek w butach, lody na deptaku i bikini na plaży, ja wybieram polowanie na żurawie i kominy w zapomnianych przez turystów rejonach miasta.  W trakcie krótkiego spaceru po okolicach stoczni, ograniczonego licznymi tabliczkami "Zakaz wstępu. Zakaz fotografowania. Teren prywatny." udało mi się strzelić kilka fajnych zdjęć. Czuję jednak niedosyt. Czyżbym musiała poznać jakiegoś miłego stoczniowca, by następnym razem móc zobaczyć więcej?



 





Po więcej zdjęć zaprasza na flikra :D