Nadszedł dzień spotkania z doktorem. Dzień poznania odpowiedzi na pytanie cóż znaczą przeklęte zmiany w rdzeniu kręgowym.
Podróż rozpoczyna się o 7. Są ferie, ruch samochodowy w Warszawie lekko zelżał. O 7:45 docieram do szpitala. Rejestracja jest jeszcze zamknięta i muszę poczekać kwadrans do uchylenia białych rolet by się zarejestrować. Mimo tego, gdy wchodzę na odpowiednie piętro pod drzwiami gabinetu mojego doktora czeka już 10 osób (sic!). Doktor przychodzi po 8. Omiata wzrokiem zebrany tłumek, chowa się na 10 minut po czym wychodzi by zacząć wielką rozdawkę skierowań - a to na badania krwi, a to na rezonans. Po otrzymaniu skierowania każdy biegnie do punktu pobrań a potem wraca, by odbyć właściwą rozmowę z doktorem, albo choćby po receptę do wewnętrznej apteki po leki. Tu już się zaczyna właściwe czekanie.
Tym razem spędziłam 3 godziny. Miejsc siedzących jest 8. Dwa odrapane ze skaju, zapadające się fotele, 3 miejsca na ławeczce z nazbyt elastycznymi oparciami pod gabinetem, kolejnych 3 kilka metrów dalej. Ich niewygoda nie jest jednak najgorszym, co na nich człowieka spotyka. W powietrzu unosił się zapach szpitalnego śniadania i okrzyki udarowców, po korytarzu pielęgniarki pchają wózki z bezwładnymi starcami na pokładzie, młodsze towarzystwo z charakterystycznym grymasem paraliżu na twarzy na korytarzu uczy się mówić lub chodzić. Są też odwiedzający. Wpadają z siatkami mandarynek by szybko uciec. Najgorszy był jednak elegancik-wizytor. Gość dwie godziny spacerował z telefonem przyklejonym do ucha debatując na temat stanu zdrowia swojej bliskiej. Początkowo myślałam, że odwiedza matkę, ale w 2 godzinie swojej wizyty postanowił skonsultować stan pacjentki z pielęgniarką. Na korytarzu. Tak jakby ani jej, ani jemu nie należała się już żadna prywatność. Matka okazała się żoną. Żona okazała się udarowcem. Mąż tym nieszczęśnikiem, który nie ma pojęcia co zrobić, gdy mentalnie kobieta, z którą żył zapewne naście lat, zmienia się nie do poznania. Nie chce przyjmować leków, nie chce jeść, krzyczy z niewiadomych powodów. Debata o tym, czy opłaca się ją umieszczać w hospicjum trwała kilkanaście minut...
Uwierzcie mi - to jest mocno depresyjny klimat, zwłaszcza gdy masz wrażenie, że oglądasz własną przyszłość w lustrze złej czarownicy.
Przychodzę tam sama, bo nie chcę nikogo wystraszyć. Wystarczy, że sama się boję. Nie potrzebuję kolejnego mężczyzny, który jak ten na korytarzu rozłoży ręce i skaże swoją miłość na hospicju.
Tym razem spędziłam 3 godziny. Miejsc siedzących jest 8. Dwa odrapane ze skaju, zapadające się fotele, 3 miejsca na ławeczce z nazbyt elastycznymi oparciami pod gabinetem, kolejnych 3 kilka metrów dalej. Ich niewygoda nie jest jednak najgorszym, co na nich człowieka spotyka. W powietrzu unosił się zapach szpitalnego śniadania i okrzyki udarowców, po korytarzu pielęgniarki pchają wózki z bezwładnymi starcami na pokładzie, młodsze towarzystwo z charakterystycznym grymasem paraliżu na twarzy na korytarzu uczy się mówić lub chodzić. Są też odwiedzający. Wpadają z siatkami mandarynek by szybko uciec. Najgorszy był jednak elegancik-wizytor. Gość dwie godziny spacerował z telefonem przyklejonym do ucha debatując na temat stanu zdrowia swojej bliskiej. Początkowo myślałam, że odwiedza matkę, ale w 2 godzinie swojej wizyty postanowił skonsultować stan pacjentki z pielęgniarką. Na korytarzu. Tak jakby ani jej, ani jemu nie należała się już żadna prywatność. Matka okazała się żoną. Żona okazała się udarowcem. Mąż tym nieszczęśnikiem, który nie ma pojęcia co zrobić, gdy mentalnie kobieta, z którą żył zapewne naście lat, zmienia się nie do poznania. Nie chce przyjmować leków, nie chce jeść, krzyczy z niewiadomych powodów. Debata o tym, czy opłaca się ją umieszczać w hospicjum trwała kilkanaście minut...
Uwierzcie mi - to jest mocno depresyjny klimat, zwłaszcza gdy masz wrażenie, że oglądasz własną przyszłość w lustrze złej czarownicy.
Przychodzę tam sama, bo nie chcę nikogo wystraszyć. Wystarczy, że sama się boję. Nie potrzebuję kolejnego mężczyzny, który jak ten na korytarzu rozłoży ręce i skaże swoją miłość na hospicju.
Po 3 godzinach w tym klimacie nadchodzi moja kolej. Lekarz obejrzał opis (bo akurat czytnik płyt CD mu nawalił). Z opisu wywnioskował, że zmiany nie są świeże, co znaczy, że chodziłam z tym od dawna, ale właściwie jak w całym SM,
nie wiadomo kiedy się pojawiły. Po prostu są. Odpowiedzi na pytanie co znaczą dla organizmu, na co wpływają, nie otrzymałam. Mam żyć pozytywnie i wierzyć w skuteczność nowego leku, bo póki co to jedyna opcja jaką może mi zaproponować.
Niby pozytywnie, a jednak nie.